Część I – Przebudzenie Pamięci
Nazywam się Robert, choć imię to noszę dopiero od niedawna. W snach, które wracają każdej nocy, nie jestem Robertem. Mam inne imię – imię z dawna zapomniane przez księgi, lecz nie przez duszę. W tych snach stoję wysoko wśród mgieł Pirenejów, na grzbiecie skały, gdzie niebo całuje ziemię, a wiara była wszystkim, co nam zostało. Stoję w Montségur.
Tak mogłaby zaczynać się na ta opowieść. Mocno? Naprawdę było inaczej… jako mały Robert urodzony w drugiej połowie lat siedemdziesiątych XX. wieku w Polsce nosiłem w sobie niewytłumaczalne zupełnie niczym racjonalnym zdanie: „…jestem rycerzem króla Artura„. Młodość minęła mi przyprószając to zdanie. Ale wracało. Jak echo tajemnicy? Wreszcie powiedziałem sobie, że bycie humanistą zobowiązuje i… wpadła mi ręce legenda o Parsifalu. Sama? Yhy! Od tego momentu mojego bardzo już dorosłego życia coś się zmieniło.
Nie wiem, kiedy dokładnie zaczęły ożywać te wspomnienia. Może wtedy, gdy po raz pierwszy ujrzałem zarys twierdzy na rycinie w starym tomie. Może wtedy, gdy moje serce, nie pytając umysłu, zapłakało nad losem tych, którzy wybrali ogień zamiast zdrady. Od tamtej chwili wiem, że jak mawiał mistrz kina z drugiem dnem David Lynch – „sowy nie są tym, czym się wydają” – i ja nie jestem tylko tym, kim się wydaję. Noszę w sobie czarno-białą pamięć tamtego czasu, jakby ogień stosów wypalił ją głęboko w moich kościach.
Dlatego piszę. Ktoś musi znów opowiedzieć tę historię nie jak uczony, lecz jak ten, który tam był. Niech ta jedna jedyna historia na tym blogu będzie opowieścią dla serc, nie dla rozumu. Dla tych, którzy czują, że świat nie kończy się na tym, co widzialne. Dla tych, którzy noszą w sobie tęsknotę za prawdą.
Bo prawda była z nami – z Katarami. A kłamstwo… kłamstwo przyszło z północy, na koniach, z krzyżami na płaszczach i ogniem w oczach.
Montségur… moja twierdza. Nasza twierdza. Nie była wielka, ale była ostatnia. Pośród chłodu gór, wysoko, gdzie orły kołują w milczeniu, tam zbudowaliśmy schronienie. Nie z kamienia, lecz z wiary. Kamień mógł pęknąć, ale nasza wiara – nie. Byliśmy „perfekti”, oczyszczeni, oddani, nieprzekupni. Nie chcieliśmy złota. Nie chcieliśmy władzy. Tylko prawdy. I miłości – tej prawdziwej, nie skażonej pożądaniem, lecz czystej jak górski śnieg.
Widzieli nas jako heretyków. Ale czy heretykiem jest ten, kto mówi: „świat jest zepsuty, ale dusza może być wolna”? Czy heretykiem jest ten, kto odrzuca korupcję, pychę, zachłanność? Czy grzechem jest nie wierzyć w sakrament, który przestał być sakrum, a stał się narzędziem panowania?
Kościół bał się nas. Nie dlatego, że byliśmy zbrojni. Nie. Mieliśmy niewielu wojowników – zaledwie garstkę. Ale mieliśmy coś, czego bali się najbardziej – serca w prawdzie niezdolne do kłamstwa.
Krucjata zaczęła się wcześniej, zanim jeszcze mój duch wstąpił w ciało Roberta. Wtedy miałem inne życie, być może jako Guillaume – młody adept, który zostawił wszystko za sobą: rodzinę, majątek, ziemię, by służyć tylko jednej rzeczy – światłu.
Krucjata przeciwko nam – to nie była tylko wojna. To była zagłada. Przyszli mówiąc, że przynoszą pokój, ale przynieśli ogień i krew. Tysiące ginęły, a język naszej ziemi – oksytański – cichł pod buciorami rycerzy z krzyżami. Nasze miasta upadały, jedno po drugim: Béziers, Carcassonne, Minerve… Każde z nich śpiewało ostatni lament przed zamilknięciem.
Ale my nie milczeliśmy. W Montségur trwaliśmy.
Była wśród nas kobieta o oczach tak głębokich jak noc bez gwiazd. Miała na imię Esclarmonde – jasność świata. Nie była wodzem, ale była sercem. Kiedy mówiła, milczały wiatry. Mówiła: „Nie bójcie się śmierci, ona jest tylko drzwiami. Bójcie się kłamstwa – ono zabija duszę”. I wierzyliśmy. Wierzyliśmy nawet wtedy, gdy wokół nas zacieśniała się pętla oblężenia.
Przyszli zimą. Tych, którzy otaczali naszą twierdzę, było dziesięć tysięcy. Nas – garstka. Ale nie czuliśmy strachu. Czuliśmy jedynie, że zbliża się czas próby.
Seneszal Hugues des Arcis stał u podnóża góry i kazał swoim ludziom głodzić nas. Ale nie rozumiał, że ci, którzy karmią się duchem, nie giną z głodu tak łatwo. Przez dziewięć miesięcy patrzyli na nas jak na zjawy – niepokonanych, milczących, czystych. Dzisiaj pasjonując się niejedzeniem… już wiem czemu.
Aż w końcu zdołali wspiąć się na wschodni szczyt. Najemnicy baskijscy – brutalni, zwinni, skuteczni. Zbudowali katapultę i zaczęli siać zniszczenie. Kamień po kamieniu, nasza święta forteca kruszyła się pod ciosem obcych rąk.
Wiedzieliśmy, że to koniec.
W marcu 1244 roku, dokładnie 16-go dnia tego miesiąca, niebo było jak stal. Chłodne, bez litości. Nasz barbakan padł. Nie było już ucieczki, nie było drogi powrotnej. Zebraliśmy się wszyscy – „perfekti”, dzieci, starcy, ci, którzy przyszli do nas, szukając światła w czasach ciemności.
Przyszedł posłaniec z warunkami: „Wyrzeknijcie się wiary. Wróćcie do Kościoła. Zostaniecie oszczędzeni”.
Esclarmonde spojrzała w niebo i powiedziała: „Lepiej spłonąć w prawdzie, niż żyć w kłamstwie”. I tak zrobiliśmy.
Nie płakaliśmy. Nie krzyczeliśmy. Szliśmy – jak do ślubu, jak do nowego narodzenia. W ciszy. Spokojni. W oczach mieliśmy światło, które nie należy do tego świata. 210 dusz weszło w ogień jak w objęcia. Ogień nas pochłonął, ale nie zwyciężył.
Bo my jesteśmy nadal.
Część II – Ziemia Spalona, Słowa Nieugaszone
Tamtej nocy – tej ostatniej – wiatr niósł zapach śmierci i kadzideł. Ale nie tych kadzideł, które płoną w katedrach; nie pachnących triumfem i złotem. To był zapach dymu naszych ksiąg, naszych ciał, naszego istnienia.
Niektórzy mówią, że to był koniec. Że wszystko się skończyło, gdy stosy zgasły, a popiół opadł na trawy Montségur. Ale ja wiem – wiem, bo czuję – że tam, w ogniu, nie zginęliśmy. Odrodziliśmy się.
Nie wszyscy poszli na stos. Wiem o tym, bo znałem ich – tych, którzy zeszli nocą z góry, z ostatnią ewangelią w dłoniach, schowaną pod tuniką. Wiem, że przysięgli chronić pamięć. Przysięgli, że nasza prawda – światło, które mówi: „Jesteś duszą, nie ciałem” – nie zgaśnie.
Ukryli się w dolinach. Uciekli przez przełęcze. Przeszli przez Hiszpanię, przez Piemont, aż po głębokie lasy Lombardii. I tam, przy ogniskach, opowiadali dzieciom o kobiecie o oczach Esclarmonde i o ogniu, który nie parzy duszy, tylko oczyszcza.
Ale Europa się zmieniała. Nie było już miejsca dla takich jak my. Rzym – tamten Rzym, nie ten z marmuru i kolumn, lecz ten z mieczy i doktryn – zaciskał dłoń na szyi wolnych ludzi. Zbudowali nowy porządek – jedną prawdę, jeden autorytet, jedną inkwizycję.
Inkwizytorzy… ich pamiętam najżywiej.
Nie wyglądali jak demony. Nie. Często byli cisi, dobrze ubrani, wykształceni. Ale ich spojrzenia – zimne jak stal. Ich pytania – jak sidła. Przysięgali, że chcą zbawić dusze, ale szukali tylko winy. Wystarczyło jedno słowo, jedna księga, jeden gest, byś został spalony – nie za to, co zrobiłeś, lecz za to, kim jesteś.
Pamiętam, jak w jednej z wiosek – gdzieś pod Foix – starzec trzymał w dłoniach stary manuskrypt. Podszedłem do niego. Spojrzał na mnie i szepnął: „Nie mogę czytać, ale nie mogę też zapomnieć. To jest moje Montségur”. Po chwili ciszy dodał: „Nie ma już kamieni, ale są wspomnienia”.
I wtedy zrozumiałem. Twierdza nie upadła. Zmieniła formę.
Minęły wieki. Nasz język zamilkł. Oksytański odszedł do piwnic, do pieśni szeptanych nocą, do nazw miejsc, które nic już nie znaczą dla tych, co zapomnieli.
Ale my – dusze Montségur – przetrwaliśmy.
Byliśmy wśród wędrownych trubadurów, którzy nie śpiewali już o miłości cielesnej, lecz o miłości duchowej. Byliśmy wśród kobiet, które leczyły ziołami i szeptały słowa bez początku i końca. Byliśmy wśród dzieci, które zadawały pytania, których nie wolno było zadawać.
Wszystkich ich Kościół próbował złamać. Ale nie mógł złamać czegoś, co nie ma kształtu.
Z czasem przyszły inne ognie. Inkwizycja przerodziła się w inne narzędzia. Najpierw była reformacja, potem rewolucje, wojny światowe, bomby, ideologie, państwa totalitarne. Ale każde z tych ogni, każde z tych kataklizmów… było tylko echem tamtego ognia, który pożarł Montségur.
A ja? Wciąż wracam.
W snach wchodzę na górę. Widzę kamienie – spalone, popękane. Dotykam ich dłonią. Czuję ciepło, jakby wciąż tam był ogień. A potem słyszę głos. Cichy. Delikatny. Esclarmonde. Mówi do mnie: „Robert, teraz Twoja kolej”.
Więc piszę.
Bo nie mogę pozwolić, by wszystko, co tam się wydarzyło, zginęło w ciszy. Bo kiedy świat mówi, że religia to władza, że wiara to narzędzie kontroli, ja chcę krzyczeć: nie! Wiara może być wolnością. Może być aktem buntu przeciw kłamstwu. Może być światłem, które nie potrzebuje ołtarzy, tylko serca.
Nie jestem świętym. Nie jestem prorokiem. Ale jestem świadkiem.
I choć nie noszę tuniki „perfekti”, choć nie przechodzę przez ceremonie „consolamentum”, wiem, że jestem częścią tamtego dziedzictwa. Dziedzictwa, które mówi: możesz być wolny… nawet jeśli cię spalą.
Bo prawda nie umiera. Prawda przechodzi do następnych.
I teraz, być może, jest w Tobie?
Część III – Pieśń dla Ducha Świętego
Ludzie pytają mnie czasem: „W co naprawdę wierzyli ci Katarzy? Czy naprawdę myśleli, że świat jest zły? Że ciało to pułapka?”
No cóż: nie rozumiecie.
Bo to, co widzieliśmy my, tamci – nie było prostym odrzuceniem świata. To było przebudzenie. Gdy raz spojrzysz poza zasłonę, już nigdy nie uwierzysz, że wszystko, co istnieje, kończy się na ciele i kości.
Kiedyś – w tamtym życiu, którego nie pamiętam w głowie, ale pamiętam w sercu – siedziałem z mistrzem pod drzewem, wysoko nad doliną. Byłem młody, pełen pytań. Powiedziałem: „Mistrzu, jak to możliwe, że świat jest zły, skoro wschód słońca jest taki piękny?”
Uśmiechnął się. Cicho. Jak ojciec, który słyszy pytanie, które sam kiedyś zadał. I powiedział:
„Świat nie jest zły. Świat jest piękny – ale nie jest prawdziwy. Tak jak sen może być cudowny, a jednak nie jest rzeczywistością. Ten świat to cień – cień prawdziwego Światła”.
Tamtego dnia zrozumiałem, co naprawdę głosiliśmy.
Nie że świat to piekło – ale że nie jest on domem. Że prawdziwy dom jest poza tym, co widzimy, co dotykamy, co smakuje jak chleb i pachnie jak rosa. Nasz dom jest w Świetle. W czystości ducha, nie w ciele.
Dlatego odrzucaliśmy sakramenty Kościoła. Bo były związane z rzeczami tego świata – z wodą, winem, złotem, gestami i przysięgami wypowiadanymi w gmachach z kamienia. Dla nas jedyny sakrament był duchowy – consolamentum.
Ach, „consolamentum”…
To nie był rytuał. To było przebudzenie. Chrzest Ducha Świętego, nie przez kapłana, ale przez brata. Nie przez gest, ale przez czystość. Przyjmowało się go raz, i wtedy dusza była gotowa – gotowa odejść, gotowa zostać, ale już nie związana.
Pamiętam, jak pewnego wieczoru przyprowadzili do nas staruszkę z dalekiej wioski. Słaba, drżąca, oczy pełne bólu. Przyszła pieszo, przez góry, tylko po to, by umrzeć z nami. Powiedziała: „Nie chcę iść w ciemność bez światła”.
Nasz mistrz nałożył dłonie na jej głowę. Modlitwa była cicha, jak szept drzewa. Kiedy skończył, otworzyła oczy – i były to inne oczy. Spokojne. Pogodzone. Wolne.
Umierała trzy dni. Nie bała się ani chwili. Mówiła tylko: „Już jestem po stronie światła”.
I to była nasza siła.
Nie żołnierze. Nie zamki. Nie sojusze.
Naszą armią byli ci, którzy nie bali się śmierci. Naszym mieczem była prawda. Naszą twierdzą było sumienie.
Kościół, ten i wówczas polityczny, apodyktyczny, mściwy i bezwolny – tak samo, jak dzisiaj – tego nie mógł pojąć. Dlatego walczył z nami z taką furią. Bo nie da się podporządkować tych, którzy nie pragną niczego.
Nie da się zastraszyć tych, którzy wiedzą, że śmierć to nie koniec.
Nie da się kupić tych, którzy nie chcą złota.
Nie da się zniewolić tych, którzy nie należą do świata.
Wiedzieliśmy, że nie przetrwamy fizycznie. Ale też wiedzieliśmy, że to nie ma znaczenia.
Bo wszystko, co Kościół próbował zabić – żyło dalej.
Nie w murach.
Nie w księgach.
Ale w duszach.
W duszach, które znały tę pieśń.
Pieśń dla Ducha Świętego.
Nie wypowiadana na głos. Nie napisana pismem.
Pieśń, która brzmi wewnątrz. Jak światło, które nie oślepia, ale prowadzi.
I jeśli teraz ją słyszysz – gdzieś tam, w sobie – to znaczy, że jesteś jednym z nas.
Bo w tej walce nie ma przegranych ani zwycięzców. Jest tylko wybór. Albo żyjesz dla tego świata – i giniesz z nim. Albo szukasz światła – i żyjesz wiecznie.
Ja, Robert, jestem tylko świadkiem.
Ale Ty możesz być głosem.
Część IV – Ogień, który powróci: Testament duszy
Minęły wieki. Kamień Montségur pokrył się mchem. Jego mury – odbudowane dla turystów – są dziś już tylko cieniem tego, czym były dla nas: świątynią ducha, sanktuarium światła.
Ale ja wiem. Wiem, że ten ogień – który miał nas zniszczyć – przetrwał.
Bo płomienie nie zabiły nas. One nas oczyściły.
To nie była klęska. To był rytuał przejścia. Koniec jednego wieku, początek następnego. I choć ciało się spaliło, dusza wyszła silniejsza, bardziej obecna niż kiedykolwiek.
Dziś świat znowu tonie w ciemności.
Nie takiej, jak wtedy – nie w zbrojach i krzyżach, ale w ekranach i ciszy. Nie palą już ciał – palą dusze. Wabią nas do życia, które jest ślepe, do miłości, która jest kupowana, do prawdy, która jest fałszem.
Ciemność się zmieniła. Ale jest ta sama.
I tak jak wtedy, znowu przychodzi do nas pytanie:
Czy będziesz jednym z tych, którzy pójdą na stos, czy jednym z tych, którzy w milczeniu odwrócą wzrok?
Nie mówię, że masz spłonąć. Nie musisz. Stosy dziś mają inne formy.
Może będzie to śmiech, gdy powiesz, że wierzysz w duszę.
Może będzie to samotność, gdy nie zgodzisz się żyć dla pieniędzy.
Może będzie to pogarda, gdy nie zrobisz tego, czego świat od Ciebie oczekuje.
To są dzisiejsze stosy. I wciąż jest ich wiele.
Ale też wciąż jest w Tobie to samo światło, co wtedy.
To samo, które mieliśmy my – perfecti, faidici, ludzie światła.
Kiedy dziś staję na szczycie Montségur, słyszę echo tamtych głosów.
Nie słowa – bo słowa przemijają. Ale obecność.
To jest jak oddech góry. Jak szepty między kamieniami.
Mówią: „Nie zapomnij. Ty jesteś ogniem, który przetrwał”.
To mój testament.
Nie pisany piórem, ale sercem.
Nie zamknięty w pergaminie, ale w duszy.
Ty też możesz go ponieść.
Nie potrzebujesz tuniki.
Nie potrzebujesz ceremonii.
Potrzebujesz tylko jednej rzeczy: odwagi, by żyć inaczej.
Bo prawda nigdy nie będzie modna.
Wiara nigdy nie będzie wygodna.
Miłość prawdziwa nigdy nie będzie łatwa.
Ale każda z tych rzeczy ma moc, jakiej świat nie zna.
I Ty… Ty już to wiesz.
Nie wiem, ile dni jeszcze zostało w tej opowieści.
Może niewiele. Może całe nowe życie.
Ale wiem jedno – że chcę pisać, dopóki mogę.
Bo ogień Montségur nie był końcem.
Był początkiem.
I dziś, w świecie zbudowanym na kłamstwach,
potrzebujemy tego ognia bardziej niż kiedykolwiek.
Część V – Powrót Trubadura: Pieśń dla nowego świata
Świat się zmienił.
Dziś nie widać twierdz jak Montségur. Dziś nie nosimy płaszczy z wyszytym krzyżem, nie wypowiadamy modlitw w języku oksytańskim. Dziś nie ma papieża, który ogłasza krucjatę przeciwko Tobie, przeciwko mnie.
Ale spójrz uważnie. Posłuchaj.
Bo wszystko się zmieniło… i nic się nie zmieniło.
Dziś krucjata to reklama, która mówi Ci, że nie jesteś wystarczający.
Twierdza to Twoje serce, w którym chronisz swoje wartości.
Inkwizycja to algorytm, który wybiera, co masz myśleć.
Płonące stosy to wypalenie, depresja, cisza, którą świat ignoruje.
A mimo to, w Tobie wciąż żyje coś więcej.
Wciąż słyszysz tamtą pieśń.
Nie w słowach.
Nie w melodiach.
W oddechu.
W łzie, która spływa, gdy nie wiesz dlaczego.
W geście, który wykonujesz mimo lęku.
W spojrzeniu, którym mówisz „jestem z Tobą”, zanim padną jakiekolwiek słowa.
To jest Twój śpiew.
Nie musisz stać na rynku i głosić prawdy.
Nie musisz iść w góry i zamieszkać w ruinach.
Nie musisz spalić się dla świata, by go obudzić.
Musisz tylko być ogniem – tam, gdzie jesteś.
W biurze.
W metrze.
W rozmowie z przyjacielem.
W samotnej nocy przed lustrem.
W chwili, gdy ktoś obok Ciebie nie ma siły – a Ty masz jej odrobinę więcej.
To jest Twoje Montségur.
To jest Twój ogień.
To jest Twoja pieśń.
Czasem myślę, że trubadurzy nigdy nie umarli.
Oni tylko zmienili struny na klawiatury.
Pióra na palce.
Ogniska na ekrany.
Ale wciąż mówią tę samą prawdę:
„Jesteś wolny, jeśli jesteś wierny sobie.”
Nie znajdziesz tej prawdy w tytułach gazet.
Nie usłyszysz jej w sejmie.
Nie przeczytasz w instrukcjach obsługi do życia.
Ale poczujesz ją w duszy.
I jeśli ją usłyszysz – nie zagłuszaj.
Bo jeśli Ty nie zaśpiewasz tej pieśni – świat będzie milczał.
Dziś ja śpiewam.
Ale jutro… może Ty?
Nie potrzebujesz gitary.
Nie potrzebujesz sceny.
Potrzebujesz tylko odwagi, by mówić to, co prawdziwe.
By kochać tak, jak nie nauczył Cię nikt.
By przebaczyć – sobie, innym, światu.
By nie zgodzić się na nienawiść, nawet gdy wszyscy ją karmią.
Tylko tyle. I aż tyle.
Robert Błaszczyk


Dodaj komentarz